Live

Oceń ten artykuł
(0 głosów)
(1989, album studyjny)
1. Ocean
2. Prométhée foudroyé
3. Phineos 1
4. Phineos 2
Więcej w tej kategorii: « Les Morts Vont Vite

1 komentarz

  • Edwin Sieredziński

    Jest pewien etap w życiu każdego melomana. Poszukuje się wtedy muzycznych wrażeń ekstremalnych, często schodzi się do najgłębszych piekielnych czeluści. Tak natrafia się na takie zespoły jak Univers Zero czy Shub Niggurath. Grupy, które realnie są mroczne, budujące klaustrofobiczne napięcie i naprawdę... tego nie ma co ukrywać... wiejące siarką. Shub Niggurath jest zespołem bardzo mało znanym, z reguły jeśli już, to kojarzą go miłośnicy rocka eksperymentalnego. Ze względu na siłę brzmienia mógłby również zwrócić uwagę fanów metalu. Jednocześnie nie jest to zespół, który odbiera się jako suchy i intelektualny; to nie żadna abstrakcyjna sztuka. Muzyka ta naprawdę brzmi jak z piekła rodem; black metal czy dark ambient przy tym to są kołysanki dla dzieci. I nie inaczej jest z albumem Live.

    Zarejestrowano tutaj koncert Shub Niggurath w Paryżu w 1989 roku. Bardzo surowe, bez studyjnej obróbki, robota wygląda na zwykły magnetofon. Album jest uboższy instrumentalnie od debiutanckiego Les morts vont vite. Brakuje tutaj gitarowej wirtuozerii Franka Frommy'ego. Zastępuje go tutaj Jean Luc Herve. Cierpią przez to bardzo mocno partie grane na klawiszach. Fortepian czy kościelne organy obecne na pierwszym albumie uczestniczyły w budowie mrocznego klimatu i nierozwiązanego napięcia. Tutaj mamy tylko powolne, nieregularne, ciężkie riffy gitarowe. Wywołuje to dwa skojarzenia - noise rock oraz drone doom. Album zatem stanowi antycypację części eksperymentalnego brzmienia lat 90. Dodatkowo mocne uderzenia w perkusję, puzon w tle i ciężki bas, choć mało przypominający zeuhlowy. Shub Niggurath tutaj odszedł mocno od takiego typowego dla nurtu brzmienia. O ile w debiucie można by znaleźć odniesienia do Kohntarkosz - mam niejednokrotnie wrażenie, że dla Ballauda był on jednym z głównych źródeł inspiracji - o tyle tutaj można to tylko nazwać eksperymentalnym heavy rockiem. Warstwa wokalna jest znacznie uboższa w porównaniu z Les morts vont vite. Poza tym głos Sylvette Claudette nie ma w sobie takiej mocy, takiego obłędnego brzmienia jak Ann Stuart. Dobrze się jednak komponuje z głównie gitarową muzyką. Widać to szczególnie przy powolnych uderzeniach w "Ocean". Pod koniec "Phineos 2" mamy z kolei rzecz zaskakującą. To prawdziwa wizja piekła. Jean-Pierre Lourdeau swoją melorecytacją odtwarza jęki potępionych. Potęguje to mroczny, piekielny nastrój do rzadko spotykanych rozmiarów - podejrzewam, że przez nurty o siarkę posądzanych nigdy nie osiągnięty. Zostawia nas z wizją piekła, smoły, siarki oraz nierozwiązanym niepokojem...

    Płyta ta jest ciężko osiągalna, nawet w czeluściach internetu. Stanowić może gratkę dla kolekcjonerów oraz poszukiwaczy brzmień ekstremalnych. Polecam ją głównie miłośnikom mocnych muzycznych wrażeń. Na pewnym etapie rozwoju upodobań muzycznych po takie nagrania w końcu się sięgnie; c'est la vie. Z mojej strony solidne pięć.

    Edwin Sieredziński środa, 27, maj 2015 22:59 Link do komentarza
Zaloguj się, by skomentować

Komentarze

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.